Stefan Stuligrosz

Radosny i mocny duchem

W roku 1937 księdza Aleksandra Woźnego poznałem jako młodego wikariusza parafii katedralnej. Starszy o dziesięć lat ode mnie był wówczas opiekunem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej, w którego szeregi wstąpiłem po zamieszkaniu na Śródce. Przylgnęliśmy do niego wszyscy…! Kochaliśmy go nie myśląc wcale, jak bardzo jesteśmy do niego przywiązani – do naszego przyjaciela, którego obecność między nami była – nam tryskającym żywiołem młodości – bardzo potrzebna! Ksiądz Oleś – tak poufale nazywaliśmy go między sobą – był jednym z nas… Najmilszym bratem… Godnym szacunku i zaufania… Przy nim czuliśmy się bezpieczni.

Żarliwa wiara księdza Aleksandra i wynikająca z niej gotowość całkowitego poświęcenia się Najwyższemu Dobru i wszystkiemu, co z Nim związane, uczyła nas ofiarności. Umiejętności trafnego wyboru między dobrem a złem. Szlachetnego postępowania. Nade wszystko szczerej i prostej, bo pozbawionej jakichkolwiek znamion dewocji, miłości do Boga i bliźnich. Kręte ścieżki młodego życia prostował dobrym słowem. Serdecznie wymownym spojrzeniem. Żartobliwym lecz subtelnym komentarzem. Nie zawstydzał publicznym upomnieniem lub naganą. A przy tym nie wyróżniał żadnego z nas. Byliśmy mu wszyscy na równi drodzy i bliscy.

Radośnie więc przyjmował nasze niezapowiedziane odwiedziny na wikariacie przy ul. Lubrańskiego, gdzie mieszkał. Tam go często odwiedzała jego bratanica Barbara. Częstowała ziołową herbatą lub wodą z sokiem. Któżby wówczas pomyślał, że ta młodsza ode mnie zaledwie o trzy lata dziewczyna, z jasnymi włosami splecionymi w długi warkocz, będzie bez mała za lat dwadzieścia moją żoną…? A przez nią ksiądz Aleksander Woźny także i moim stryjkiem Olesiem. Bardzo kochanym nie tylko przez całą szlachetną i religijną rodzinę Woźnych i jej licznych przyjaciół, ale także przez wszystkich, którym pokornie, z miłością i poświęceniem służył jako żarliwy kapłan, najtroskliwszy duszpasterz, spowiednik i opiekun. Dla wszystkich był miłującym bratem i niezawodnym przyjacielem. Tak dobrym, jak tego chciał Pan Bóg, darząc go łaską kapłańskiego powołania.

Miłość i zaufanie bliźnich, których spotykał na drogach kapłańskiego posługiwania, zdobywał niewysłowioną dobrocią… Ujmującą pokorą i prostotą… Wyrozumiałą cierpliwością… Przyjaznym spojrzeniem lekko przymrużonych oczu… Promienną radość, wynikającą z głębokiej, żarliwej wiary i miłości ku Bogu i bliźnim, zachował do końca swego świątobliwego życia. Tej cudownej radości, dobroci i cierpliwości nie zdołały zniweczyć żadne złe siły! Ani kilkuletni pobyt w hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Dachau, ani ubeckie prześladowania przypieczętowane upokarzającym więzieniem w komunistycznej PRL. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek z rozgoryczeniem wspominał lata bolesnej poniewierki. Swego dobrego serca nie przysłaniał najmniejszym nawet cieniem żalu do swych oprawców i prześladowców. A jeśli już mówił o latach udręczenia i doznanych cierpień, wspominał tylko niezliczone przykłady dziejącego się w więzieniach dobra, szlachetności i braterstwa.

Ksiądz Aleksander wzruszał się niektórymi wspomnieniami…

* * * *

Upragniony koniec wojny już blisko… Klęska Hitlera i jego totalitarnego reżimu nieunikniona… W koncentracyjnym obozie w Dachau rozchodzi się pogłoska o zaplanowanej zagładzie więźniów, zwłaszcza duchownych. Nie tracą nadziei! Rozpoczynają nowennę do św. Józefa. Dziewiąty dzień nowenny! Nagle z dala, na drodze wiodącej ku obozowi koncentracyjnemu pojawia się motocykl z przyczepą… Na nim amerykańscy zwiadowcy… Jest ich tylko trzech… Ale kto tam wie, jakie siły za nimi? W popłochu uciekają z obozu hitlerowscy oprawcy… Strażnicy, kapusie… Wynędzniałych, podobnych do szkieletów więźniów w łachmanach, zostawiają na łasce Boga i niespodziewanych wyzwolicieli! W obozie ogromna radość zaprawiana gorącymi łzami wdzięczności! Bo jak tu nie płakać przy tak jawnym cudzie wyzwolenia…?

Po krótkim okresie rekonwalescencji ksiądz Aleksander opuszcza Niemcy. Jeden z przyjaciół powiedział mu na pożegnanie: Będziesz dobrym spowiednikiem…! Pilnuj konfesjonału, oczekuj penitentów i bądź dla nich cierpliwy. Reszty dokona Łaska Boża i Boże Miłosierdzie.

Radośnie witany przez rodzinę i przyjaciół obejmuje 20 sierpnia 1945 roku parafię św. Jana Kantego na Grunwaldzie. Obszerna drewniana hala, poniemiecki budynek restauracyjny, wnet zamienia się w kościelną nawę przy ofiarnej pomocy szczerze oddanych żarliwemu proboszczowi parafian. W pomieszczeniu, na skrzypiącej, drewnianej podłodze, znalazły się dwa rzędy długich ławek, a przed nimi jasno oświetlone prezbiterium z głównym ołtarzem. Nad ołtarzem góruje wielki obraz Miłosierdzia Bożego, utrzymany w pastelowych barwach, dzieło Wacława Taranczewskiego.

Tak! Zanim oficjalnie uznano oparty na objawieniach S. Faustyny Kowalskiej kult Bożego Miłosierdzia, ksiądz Aleksander był już od dawna Jego gorącym czcicielem.

Po prawej stronie nawy, w niewielkim oddaleniu od kruchty, której centralne miejsce zajmowała wielka skarbona z napisem: Zamiast na wódkę, daj ofiarę na mleko dla biednych dzieci, widoczny był konfesjonał z fioletową zasłoną. Wydawało się, że ksiądz Aleksander ani na moment nie opuszczał tego miejsca. Do późnych godzin nocy świeciło się nad konfesjonałem mdłe światełko. Znak – spowiednik czuwa i cierpliwie czeka…! To właśnie pod osłoną nocy przybywali do niego ludzie, którym w jasny dzień „nie wypadało” wejść do kościoła, a tym bardziej przystępować do konfesjonału… Zatopiony w modlitewnych rozważaniach, trwał w ustawicznej gotowości do duchowego posługiwania. Najtroskliwszą opieką otaczał potrzebujących jego duchowej pomocy. Nie odtrącał od siebie nikogo. Nie ranił ostrzem surowego potępienia. Przepojony żarliwym uczuciem Bożego Miłosierdzia dobrze rozumiał ludzkie słabości. Każdego ogarniał miłością ojcowskiego serca. Pomagał i pokrzepiał. Mocą swego ducha dźwigał z upadków. Cierpliwością i dobrocią wyzwalał z więzów zła. Zachęcał do wytrwania w dobrym. Dlatego jego penitenci, w momentach ponownych zagrożeń, wracali do niego chętnie i skwapliwie. Nie tylko z Poznania i Wielkopolski, ale z odległych stron naszego kraju.

Ksiądz Aleksander Woźny był krajowym duszpasterzem kobiet. Organizował dla nich dni skupienia, spotkania i konferencje na terenie różnych diecezji. Naukami, które wygłaszał, umacniał w nich powołanie do chrześcijańskiego życia w małżeństwie, rodzinie, na różnych stanowiskach społecznej działalności.

Kaznodziejstwem księdza Woźnego interesowało się wiele osób. Dobrze wiedział, że na niedzielne nabożeństwa, przychodzili również dziwnie zachowujący się panowie z niezręcznie ukrywanymi magnetofonami. Małych aparatów jeszcze nie było.

Proszę bliżej! – zapraszał uprzejmie – Tu można dobrze zrozumieć każde moje słowo.

Potem były wezwania do Wydziału Wyznań Religijnych w gmachu Wojewódzkiej Rady Narodowej.

Przesłuchanie:

—Co ksiądz sobie myślał wygłaszając takie oto słowa? Z magnetofonowej taśmy towarzysz kierownik odtworzył fragment kazania…

—Trudno mi teraz powiedzieć, co sobie myślałem – odpowiada po chwili namysłu ksiądz Aleksander… – Ale wiem dobrze, że ustanowione w PRL prawa nie przewidują karnej odpowiedzialności za myśli swych obywateli.

Z takich spotkań wracał radosny. Jeszcze bardziej duchowo umocniony. Najbliższym – rodzinie i przyjaciołom – gdyby znaleźli się w podobnej sytuacji, polecał bardzo skuteczny środek, nie tylko przeciw komunistycznym prześladowcom: modlitwę do ich Aniołów Stróżów.

Czy wiecie, jak pomaga? – śmiał się beztrosko. Początkowo agresywny i brutalny prześladowca, stopniowo mięknie… Staje się nawet przyjazny…

Swego czasu, kiedy Kościół pozbawiony dostępu do prasy mógł bronić swych racji lub informować wiernych o pracach Episkopatu tylko za pośrednictwem ambony, ksiądz proboszcz Aleksander otrzymał pasterski list biskupów polskich, z poleceniem odczytania w najbliższą niedzielę podczas wszystkich mszalnych nabożeństw. W poprzedzające niedzielę sobotnie popołudnie dwaj smutni panowie złożyli księdzu Aleksandrowi krótką wizytę. Mignęli przed jego oczyma ubeckimi legitymacjami i zagrozili najsurowszymi konsekwencjami, jeśli odważy się ten list przed parafianami odczytać.

Niedziela… Drodzy bracia i siostry! Miałem wam dziś ogłosić pasterski list polskich biskupów. Ale jacyś panowie, którzy mnie wczoraj z polecenia Urzędu Bezpieczeństwa odwiedzili, surowo zakazali mi to uczynić, ale nie powiedzieli, że nie wolno mi opowiedzieć wam treści tego listu. A więc słuchajcie…

Nie! Tego już za wiele! – rozgniewali się ubeccy towarzysze – Trzeba uwięzić tego wichrzyciela! Dla skuteczniejszego poniżenia wtrącili do celi z najgorszymi przestępcami.

—Cześć klecho! – powitali szyderczym zawołaniem! – Zgadliście, jestem księdzem – zaśmiał się uwięziony. – Ale jestem też waszym bratem, a na imię mi Aleksander. Mówcie mi po imieniu!

Zbaranieli na moment! Poklepując poufale po ramieniu, natychmiast zaakceptowali…

Po kilku miesiącach śledztwa, z poniżającymi przesłuchaniami, w ostatni wieczór poprzedzający sądową rozprawę, strażnik więzienny rzucił na stół arkusz z uzasadnieniem oskarżenia.

—Musisz to podpisać! Jutro rano odbiorę – rzucił na pożegnanie.

—Gdzie mi się zapodział ten akt oskarżenia? – Zaniepokoił się wczesnym rankiem ksiądz Aleksander. – Przecież był tu na stole…?

Gorączkowo szukają go bracia więźniowie. Nagle przypomniał sobie jeden z nich… Papier był mu w nocy koniecznie potrzebny do pewnej czynności nie cierpiącej zwłoki. Przy nie opanowanym śmiechu zaczyna się oczyszczanie, obmywanie, suszenie, wygładzanie znalezionego „w odpowiednim miejscu” – jak zgodnie orzekli – aktu oskarżenia. A to wszystko dlatego, by tak dosadnym znieważeniem urzędowego dokumentu komunistycznej władzy, nie narazić się na dłuższe pozbawienie wolności.

Rozprawa sądowa… Na sali tłum parafian wiernych swemu proboszczowi. Jest też najstarszy brat księdza, Tadeusz Woźny ze swą żoną Hanką. Przynieśli z sobą jakiś koc i ciepłą odzież dla Olesia. Dostanie co najmniej pięć lat… We Wronkach, a może w Rawiczu?… Zeznają kolejno wzywani świadkowie, między innymi urzędowo podstawieni, „fałszywi”, którzy wikłają się w sprzecznych ze sobą kłamliwych zeznaniach. W rękach księdza Aleksandra przesuwają się paciorki różańca. Jest spokojny. Na wezwanie sędziego, czy chce coś powiedzieć na swoją obronę, wstaje i oznajmia: Przy pomocy św. Józefa szczęśliwie wróciłem z obozu w Dachau. On mi też pozwoli w odpowiednim czasie wrócić do mojej parafialnej rodziny. Poddaję się całkowicie woli Bożej…

Sąd wraca z narady. Uznając za karę okres aresztu, przywraca oskarżonemu wolność. Na sali poruszenie… Tłumione łkaniem okrzyki radości! Wdzięczna Bogu za cud uwolnienia księdza Aleksandra uszczęśliwiona rodzina parafialna, wyprowadza z sali sądowej swego umiłowanego ojca i najdroższego brata.

Z radosnym zapałem do pracy wrócił ksiądz Aleksander do drewnianego kościoła. Na parterze biuro oraz inne pomieszczenia parafialne, na piętrze pokoje dla wikariuszy i jego proboszczowskie mieszkanie. Kto je widział, nie mógł księdzu zarzucić skłonności do zbytku. Mały pokój, w którym sypiał, przypominał celę zakonu o surowej regule. Metalowe łóżko. Prosta szafa z sosnowego drewna na rzeczy. Półka na książki, stół, krzesło… Na ścianie krucyfiks dużych rozmiarów. Przed nim klęcznik.

A ten drugi pokój? Jadalnia to, czy stołówka? Zestawione z sobą stoły, okryte czystym ceratowym obrusem, wokół krzesła, niemal każde z innej parafii. Prosty kredens. Zielone rośliny. Okna ledwie przysłonięte skromnymi firankami z niewyszukanego muślinu. Któż zdoła powiedzieć, ile odbyło się w tym przytulnym pokoju rodzinnych i przyjacielskich spotkań. Niezapomnianych, bo natchnionym Bożym Duchem podniosłych uroczystości…

Wreszcie dość obszerna kuchnia. Krzątająca się po niej gosposia musiała każdego dnia pamiętać, by rano wrzucić do specjalnej puszki pieniądze na dwa litry mleka. Ksiądz proboszcz bardzo lubił mleko i dwa litry wypiłby dziennie, ale? Ślubował po szczęśliwym powrocie z Dachau, że nie będzie pił mleka tak długo, aż każda z najuboższych matek, z jego parafii, będzie mogła codziennie nakarmić mlekiem swoje dzieci… Stąd też ta wielka skarbona w kościele, o której wyżej wspomniałem. Zebrane z każdego miesiąca pieniądze na mleko osobiście rozdzielał, odwiedzając tylko sobie wiadomych, najuboższych parafian. Był bardzo delikatny i subtelny.

A choć nikomu o tym nie mówił, nie udało mu się ukryć, że otrzymany na imieniny kilkumetrowy materiał, „na przyzwoitą wreszcie sutannę”, z wysoko gatunkowej wełny, ukradkiem, by uniknąć zbytecznych komentarzy, porozcinał na komunijne ubranka dla kilku najbiedniejszych chłopców swojej parafii.

Ksiądz Aleksander Woźny – często nazywany Ojcem – był rzeczywiście całym sercem i duszą silnie związany ze swoją parafialną rodziną. Podzielał wszelkie jej troski i radości. Starał się uczestniczyć w rodzinnych uroczystościach. Pamiętał też o dniach urodzin oraz imienin swoich najbliższych – brata i jego żony, sióstr i bratanków. Zawsze radosny i słonecznie roześmiany, wpadał chociaż na chwilkę, by herbatą popić kawałek placka, porozmawiać i dowiedzieć się, co słychać…

Kiedyś jego bratowa, a nasza babunia Hanka, jak nazywaliśmy matkę mojej żony Barbary, zaskoczyła stryjka Olesia, częstując szklanką mleka.

—Hanko! Ty przecież dobrze wiesz, że mleka pić nie mogę…! Tak ślubowałem – tłumaczył się przed bratową.

—Tak, ale kiedy ślubowałeś, myślałeś o krowim mleku. A to, którym częstuję, jest od kozy.

Roześmiał się tak serdecznie, jak tylko on – stryj Oleś – potrafił. Wypił pokornie kozie mleko i zaraz wobec wszystkich zebranych uzupełnił ślubowanie, że nie tylko krowiego, ale wszelkiego innego mleka pić nie będzie.

Lubił nas często odwiedzać wczesnym rankiem. Zaraz po odprawionej Mszy św. wsiadał na rower i pędził na Groblę, gdzie przy kościele Wszystkich Świętych byłem organistą. Mieliśmy tam z moją żoną, a bratanicą stryjka Olesia, Barbarą, nader skromne mieszkanie. Trzy pokoje bez kuchni i toaletę bez łazienki. Kłopot z obiadami i jeszcze większy z codzienną kąpielą maleńkich jeszcze córek. Wpadł kiedyś, tylko na moment, by nam powiedzieć, że niepotrzebnie zamartwiamy się niewygodami, skoro wkrótce sytuacja mieszkaniowa zmieni się na naszą korzyść. Po trzech miesiącach przenieśliśmy się o piętro wyżej na obszerne i bardzo wygodne mieszkanie po księdzu Leonie Skórnickim, który przeprowadził się na pl. Kolegiacki, do kamienicy będącej własnością parafii farnej.

Na prośbę stryjka Olesia, napisałem też utrzymaną w archaizującym stylu melodię, do słów św. Ignacego Loyoli, „Duszo Chrystusowa”. Ulubiona pieśń stryjka Olesia i jego parafian wnet rozpowszechniła się po całej Polsce.

Na pięć lat (1978) przed Złotym Jubileuszem Kapłaństwa ksiądz prałat Aleksander Woźny podejmuje, ze swymi parafianami, trud budowy wielkiej dwupoziomowej świątyni, według projektu architekta profesora Jana Węcławskiego. Budowę dokończył następca księdza Aleksandra, ksiądz prałat Aleksy Stodolny.

12 czerwca 1983 roku, w pięćdziesiątą rocznicę święceń kapłańskich, ksiądz Aleksander Woźny odprawia Jubileuszową Mszę św., w częściowo już wykończonym fragmencie dolnego kościoła. Jubileuszowym obiadem podejmuje w obszernej sali nowej plebanii. Zdumienie budzą wielkie kielichy, stojące przy każdym nakryciu. Jak to? Przecież u księdza Aleksandra nie podaje się żadnego alkoholu! Nawet wina do najbardziej uroczystego obiadu…! A tu kielichy na stole? Toast na pomyślność czcigodnego jubilata spełniamy wodą z wiśniowym sokiem.

W pamiętny dzień odwiedzin Ojca Świętego Jana Pawła II, ksiądz prałat Aleksander Woźny, uczestniczył na Łęgach Dębińskich, przy boku umiłowanego polskiego papieża, w koncelebrowanej Mszy św., a dwa miesiące później 21 sierpnia 1983 roku umiera na oddziale intensywnej terapii szpitala przy ul. Lutyckiej. Celebrowane trzy dni później uroczystości żałobne, z tłumnym udziałem duchowieństwa i wiernych, stają się niezapomnianą manifestacją miłości i gorącej wdzięczności wobec Wielkiego Kapłana i pokornego Sługi Bożego. W swym ziemskim posłannictwie, tak dobrego i świętego, jak tego chciał Pan Bóg, który go obdarzył łaską kapłańskiego powołania.

Grób księdza Aleksandra Woźnego znajduje się przed cmentarną kaplicą na Górczynie, obok grobu jego przyjaciela śp. księdza kanonika Józefa Jasińskiego. Palą się tam ustawicznie znicze. To widomy znak nie kończącej się nigdy miłości jego wiernych parafian i przyjaciół, którzy dla celów beatyfikacyjnych, gromadzą liczne świadectwa i dowody świętości umiłowanego Ojca Aleksandra.

(publikacja za zgodą Wydawnictwa Kontekst: Stefan Stuligrosz, Radosny i mocny duchem, ss. 73-87 [w]: Z wszystkich zrobić świętych. W stulecie urodzin ks. Aleksandra Woźnego 1910-1983. Wydawnictwo Kontekst. Poznań 2010)