Barbara Drapikowska

„Był jak Ojciec…”

Był rok 1945 – po sześciu latach wysiedlenia przez Niemców wróciłam z rodzicami do rodzinnego Poznania, do parafii św. Jana Kantego na Grunwaldzie, do której został posłany ks. Aleksander Woźny, po powrocie z obozu koncentracyjnego w Dachau. Przedwojenny budynek kościoła został spalony przez wojska radzieckie. Władze Poznania przydzieliły parafii poniemiecki drewniany budynek restauracyjny przy ul. Grunwaldzkiej 86. Pamiętam, (miałam wtedy 14 lat), przystosowywanie pomieszczeń na sprawowanie kultu Bożego, domu parafialnego, introdukcję ks. Aleksandra Woźnego do „nowej” skromnej, ale pełnej Boga świątyni. Po prawej stronie stał konfesjonał z fioletowymi firankami. Niekiedy do konfesjonału była przypięta kartka, napisana własnoręcznie: Będę o godz. 8-mej, 12-tej, 16-tej, 20.30…, Dzisiaj nie będę słuchał spowiedzi, Nie będzie mnie w środę i czwartek… Penitenci byli przyzwyczajeni, że ksiądz Aleksander słuchał spowiedzi od wczesnego rana do późnego wieczora. Wspomniane informacje dla penitentów świadczyły o wielkim szacunku księdza Aleksandra dla każdego człowieka.

Jedynie Pan Bóg wie, ile ludzkich tajemnic, cierpienia, wylanych łez, radości i szczęścia, krył konfesjonał, w którym zasiadał charyzmatyczny Kapłan. Był skromny, pokorny, pełen miłości dla każdego człowieka, zawsze uśmiechnięty, nawet wówczas, kiedy bardzo cierpiał.

Ksiądz Aleksander Woźny był jak Ojciec, nie tylko dla swoich parafian, ale także dla wszystkich korzystających z posługi w konfesjonale. Od 14-go roku życia, przez 38 lat był moim kierownikiem duchowym. Trudno opisać ile dobra otrzymałam od Pana Boga za pośrednictwem tego świętego kapłana. Żarliwa, wielka i żywa wiara Ojca Aleksandra, Jego bezgraniczne zaufanie Bogu i Matce Najświętszej, kult Miłosierdzia Bożego, autentyczne życie Ewangelią uczyły mnie od najmłodszych lat szczerej i prostej miłości do Boga i ludzi, do ciągłego wybierania między dobrem a złem, ale również między dobrem a dobrem. Czasem zdarzały się sprawy bardzo trudne, wiele razy nie umiałam odczytać woli Bożej.

Ojciec uczył, że nie wolno nigdy kłamać, pod żadnym pozorem. Nie obmawiać bliźnich! Sam nigdy nie mówił źle o ludziach, nawet o Niemcach, czy innych prześladowcach. Miał nadzwyczajną cierpliwość dla swoich penitentów. Czasem zabrakło mi odwagi, by czekać w kolejce do konfesjonału, siadałam więc w ostatniej ławce i z sercem pełnym lęku czekałam, a jak stchórzyłam, to Ojciec Aleksander podchodził do mnie i pytał: Barbara, czy chcesz pójść do spowiedzi? Cała szczęśliwa odpowiadałam – tak i maszerowałam do kratek. Kierownictwo duchowe Ojca nie było łatwe. Chciał, by ludzie byli świętymi, by byli zbawieni, pełnili wolę Bożą, brali na serio Ewangelię… Gdy proponował mi coś bardzo trudnego, pytał: Zrobisz to dla Pana Jezusa?

Pamiętam jak otwierał kościół między godz. 5-tą a 5.15, by ludzie spieszący do pracy na godz. 6-tą mogli przyjąć Pana Jezusa. Wiele osób, nawet spoza parafii, zachęcanych do codziennej Komunii św. korzystało z tych udogodnień. Kościół zamykał bardzo późno, często po godz. 22-giej. Codziennie odprawiał drogę krzyżową. Po trudzie dnia powracał do swojej „klasztornej celi” – żelazne łóżko, skromne biurko i to wszystko oddzielone od wspólnej jadalni – kotarą. Wyraźne ubóstwo w życiu codziennym świadczyło o Jego bezgranicznym oddaniu i zawierzeniu Panu Bogu. Był także otwarty na codzienne potrzeby drugiego człowieka.

Ksiądz Aleksander Woźny był zaprzyjaźniony z całą moją rodziną. Brał udział i celebrował wszystkie uroczystości rodzinne – miał czas dla każdego, często kosztem swojego zdrowia.

W 1979 roku w czasie naszego pobytu w Rzymie i spotkaniu z Janem Pawłem II, Ojciec Święty zapytał skąd jesteśmy, pobłogosławił nas, synowi zrobił krzyżyk na czole i powiedział: Pozdrówcie Księdza Woźnego. Byliśmy dumni, że jesteśmy z parafii św. Jana Kantego w Poznaniu.

Po śmierci Ojca był taki okres, kiedy na rękach wychodziły mi bardzo liczne tzw. kurzajki. Dwukrotnie miałam wypalane azotem, ale po czterech miesiącach znów się pojawiły. Zastosowałam wtedy niemiecki płyn, dobry na te schorzenia i będąc na wakacjach regularnie smarowałam. Pootwierały mi się rany do kości. Wyglądało to okropnie i bardzo było bolesne, nie mogłam wykonywać żadnych czynności. Któregoś dnia wieczorem, w czasie modlitwy uklękłam przed zdjęciem Ojca Aleksandra i zaczęłam błagać i wołać: Ojcze, powiedziałeś przy ostatniej spowiedzi przed odejściem do Pana, że nie mam się o nic martwić, że będziesz troszczył się o mnie i kierował moim życiem z nieba. Ojcze widzisz, że nie mogę normalnie pracować, bolą mnie ręce, zrób coś z tym, o ile jest taka wola Boża. Następnego dnia obudziłam się i nie dowierzałam własnym oczom – nie mam najmniejszych śladów ran, skóra zupełnie gładka, wyrównana i tak jest do dziś. Dolegliwości nie powtórzyły się. Idąc do kościoła na Mszę św., wszystkim spotkanym znajomym, którzy wiedzieli o moim cierpieniu, pokazywałam co się stało, a przede wszystkim dziękowałam Bogu za łaskę uleczenia rąk.

Śmierć Ojca Aleksandra była dla mnie wielkim cierpieniem. Dziękuję Dobremu Bogu za dar kapłaństwa Księdza Aleksandra Woźnego i przepraszam Wszechmogącego, że za mało jeszcze skorzystałam z tych wszystkich wskazówek, darów, charyzmatów, jakimi był obdarzony przez Pana Boga.

(publikacja za zgodą Wydawnictwa Kontekst: Barbara Drapikowska, „Był jak Ojciec…”, ss. 107-109 [w]: Z wszystkich zrobić świętych. W stulecie urodzin ks. Aleksandra Woźnego 1910-1983. Wydawnictwo Kontekst. Poznań 2010)