Ks. prof. Jan Kanty Pytel

Świadek Chrystusa w Dachau

Czas ucieka jak wiatr w polu i może się wydawać, że ks. Aleksander Woźny oddala się od parafii, a parafia od niego. Ci, co go znali, odchodzą. Małżonkowie, których związki małżeńskie lub jubileusze błogosławił, są już w Mieście Boga. Dzieci, którym podawał najświętsze Ciało Chrystusa, już go nie pamiętają. Ale pamięta go Kościół Modlący się, który bezbłędnie i na zawsze wyczytuje jego imię w Księdze Życia.

Nie do wiary, że to już setna rocznica jego urodzin. Młodego człowieka, który po maturze wybrał kapłaństwo Chrystusa, ale właściwie wybrał go Wieczny Kapłan – Chrystus. On też zaplanował jego pobyt w Dachau, w obozie zbudowanym przez Antychrysta.

Ksiądz Aleksander Woźny był autentycznym człowiekiem. Nic co ludzkie, nie było mu obce. Rozumiał ludzi, ich biedy moralne i materialne. Rozmawiał ze wszystkimi z poszanowaniem ich godności. Specyfiką jego duchowości była miłość bliźniego. Nie słyszałem przez długie lata znajomości żadnej krytyki ludzi. W referowaniu opinii o drugich był niezwykle wyważony i obiektywny. Stosował ewangeliczną zasadę i postulat spełniania próśb bliźnich… Sam był wzorem i realizatorem tej zasady. W jednym roku prosił mnie o wygłoszenie rekolekcji. Przedtem jednak powiedział, że nie można odrzucać próśb. Pozostało więc powiedzieć tylko: Tak. Chętnie odwiedzał ludzi, składał im życzenia okolicznościowe. Pamiętał o wszystkich kapłanach w dekanacie. Nikogo nie oskarżał, zdobywał się na wielkoduszne przebaczenie. Przebaczał zarówno nazistom jak i komunistom! Ci pierwsi przemocą zabrali go do obozu zagłady w Dachau. Nie zginął, nie został męczennikiem jak wielu kolegów kapłanów. Wyszedł z obozu na skutek cudownej interwencji św. Józefa i dlatego był Jego gorącym czcicielem i wdzięcznym dłużnikiem. Stąd co roku w rocznicę wyjścia z obozu, jamy lwa, (uwolnienia na podobieństwo Daniela), udawał się do Sanktuarium św. Józefa w Kaliszu, gdzie ocaleni cudownie śpiewali Bogu, Panu historii, wdzięczne „Te Deum…”. Jego nabożeństwo do św. Józefa potwierdzał obraz umieszczony w parafialnej świątyni. Ksiądz Aleksander cieszył się, kiedy kapłani celebrowali liturgię eucharystyczną przy ołtarzu Świętego, pozostającego na usługach Bożej Opatrzności. Raz na spacerze opowiadał mi o przebiegu budowy nowej świątyni. Na serio, z wielkim przekonaniem mówił: Wiesz, ja nie buduję kościoła. Buduje go św. Józef.

Ksiądz Aleksander Woźny wyróżniał się postawą służebną we wszystkich okolicznościach. Podawał młodszym kapłanom płaszcz. Raz gdy mówiłem, nie wypada, odrzekł: Przecież nakazuje mi to moje nazwisko! Nie krępował się wchodzenia po drabinie i ustawiania klatki z pieśniami do odczytywania z rzutnika… Lubił majsterkować przy przewodach elektrycznych, wszystkie bowiem drobne sprawy były mu bardzo bliskie.

Zachowywał zawsze spokój. Raz widziałem, jak bardzo był zmęczony i „poniosło” go. Ale w zakrystii wobec wszystkich ukląkł, przeprosił za zgorszenie i prosił na klęczkach o darowanie winy. Kiedyś odwiedził wraz ze mną moją matkę. Jechaliśmy wtedy samochodem marki „gruchot”. Ksiądz Aleksander bardzo radosny powiedział, że o ile Bóg pozwoli, przyjedzie po raz drugi. Tak mawiali nasi ojcowie. Kiedy przyjechaliśmy do Poznania, silnik „Forda” zgasł na torach tramwajowych. Zapchaliśmy więc obaj stary „gruchot” pomyślnie do garażu. Lubił jeździć samochodem, opanowany przebijał się bez trudu i bez błądzenia po wielkich miastach. Ale raz w Poznaniu „naraził” się jednemu taksówkarzowi. Ten „buchnął” na niego: Ty wariacie, jak ty jedziesz, czy chcesz, żebym „zdrapał” ci drugi bok samochodu? Lewy był już nieźle wklęsły. Reakcja proboszcza – spokój, uśmiech. Ja oczywiście milczałem!

Ksiądz Aleksander Woźny lubił spacery. Chodziłem z nim niekiedy chodnikiem przy ulicy Grochowskiej. Raz opowiadał mi z zadowoleniem: „Wiesz, ja mam teraz wszystkich wikariuszy wierzących”. Sam miał wielką wiarę, na wzór Mojżesza, o którym mówi Pismo: Przez wiarę wytrwał, jakby na oczy widział Niewidzialnego. Tę wiarę podziwiał jego parafianin, dzielny dowódca Powstania Wielkopolskiego na odcinku Czarnków, kawaler Orderu Virtuti Militari i innych wysokich odznaczeń. Mówił do mnie z zachwytem: Wie ksiądz, co najbardziej podziwiam u naszego proboszcza? Jego wielką wiarę!

Ksiądz Aleksander nie został męczennikiem „krwawym”, ale całe jego trudne życie było męczeństwem ofiarnej pracy. Nie umiał siebie oszczędzać. Po ostatniej procesji Bożego Ciała dziękując wszystkim uczestnikom kolacji, powiedział do mnie: Nie zapraszam cię na przyszły rok, bo nie wiem, czy dożyję! Słowa prorocze, odszedł do nieba dwa miesiące później, w dzień naznaczony przez Pana życia. Był to dzień papieża Eucharystii, św. Piusa X.

Obecnie trwają przygotowania do procesu kanonicznego na płaszczyźnie diecezjalnej. Kiedy się zakończą, nie wiadomo. Sługą Bożym był on całe życie. Dzień jego wyniesienia na ołtarze w Kościele Bożym, który w swej wewnętrznej strukturze jest święty i nigdy nie działa ani za wcześnie, ani za późno, wyznaczył już Duch Prawdy!

Co za radość, że parafia Jana z Kęt, miała takiego proboszcza!

(publikacja za zgodą Wydawnictwa Kontekst: Ks. prof. Jan Kanty Pytel, Świadek Chrystusa w Dachau, ss. 21-25 [w]: Z wszystkich zrobić świętych. W stulecie urodzin ks. Aleksandra Woźnego 1910-1983. Wydawnictwo Kontekst. Poznań 2010)