Ks. kan. Andrzej Radzikowski

Proboszcz i konfrater

Byłem wikariuszem ks. Aleksandra Woźnego w parafii św. Jana Kantego w Poznaniu w latach 1969-1974. Dla moich kolegów i dla mnie pozostanie niezapomnianym wzorem kapłana według Serca Bożego. Jego heroiczne cnoty jako spowiednika i duszpasterza sławią wspomnienia wielu innych, którzy mieli szczęście się z nim spotkać.

Chciałbym dać wyraz moim zauroczeniom Jego osobowością. Ówczesny kościół św. Jana Kantego, jak i „plebania”, stanowiły zagospodarowane pomieszczenia drewnianej, poniemieckiej chyba gospody targowej. Kościół wypieszczony w swym wnętrzu przez ks. Woźnego urzekał atmosferą skupienia, promieniowało w nim sacrum Domu Bożego z pierwszym chyba w Poznaniu obrazem Jezusa Miłosiernego wśród ludzi.

Natomiast pomieszczenia przyległe, wykorzystywane jako „plebania”, skazywały mieszkańców tego „przybytku” na zgodę przebywania w iście spartańskich warunkach. Pokoiki małe, celka ks. Proboszcza z pryczą biła chyba rekordy małej troski o własną wygodę. Moją celkę zdobił potężny komin piecowy do ogrzewania całości. Gorąco bywało niemiłosiernie, i we dnie, i w nocy. Wróciwszy z kościoła, siedziałem w domu w spodenkach i letnich koszulkach, mając plażę za darmo.

Obok mieszkał świecki entuzjasta piosenek Piotra Szczepanika. Ksiądz Woźny zwolniwszy go z pracy przy kościele za konkretne przewinienia, nie mógł mu według ówczesnych warunków wymówić mieszkania (musiałby mu wskazać inne, a ten musiałby się na nie zgodzić). Cały więc czas przez drewniane ściany słuchać musiałem o kormoranach, pustych kopertach i o tym, że kochać to łatwo powiedzieć. Ksiądz Proboszcz odbierając moje narzekania, promieniował na mnie koniecznością wyrozumiałej cierpliwości. Co robić!

Ksiądz Proboszcz zamknął w sobie samym na długi czas wspomnienia strasznej udręki obozu koncentracyjnego, w którym wraz z innymi kapłanami przebywał w czasie wojny. W początkach mojego pobytu na plebanii nigdy nie słyszałem z jego ust zwierzeń obozowych. Tylko, gdy w telewizji emitowano jakieś materiały czy filmy o tematyce lagrów, pod wieczór z urzekającą kulturą prosił, abyśmy się razem przeszli na spacer. Chciał widocznie wypromieniować nękające go napięcie.

Zmienił się po pielgrzymce księży-dachauowców do Rzymu, która wiodła również przez Dachau. Nawiedziwszy to miejsce wojennej udręki swojej i współbraci, a potem Wieczne Miasto, po powrocie się otworzył. Mówił spokojnie rzeczy straszne, gdy nieraz całe noce musieli stać na dziedzińcu apelowym, gdy się słaniali, gdy wszystkie reakcje fizjologiczne organizmu spływały „pod siebie”, a ruszyć się nie było można. Nie można było tego spokojnie słuchać, a on i jego bracia musieli to przeżyć…

Dbał o to, abyśmy przynajmniej raz w miesiącu odwiedzili swoich rodziców. Pytał o to serdecznie. A gdy oni nas odwiedzali, wzruszał nas i ich swoją kulturą podejmowania, naszych przecież, gości.

Wiem, że wiele go kosztowało wypracowanie w sobie postawy nazywanej correptio fraterna. Chodzi mi w niniejszych wspomnieniach o wikariuszy. Gdy ktoś z nas wybywał na miasto, on czekał. Myślę, iż nie będzie patosem dodawać, że się za nas żarliwie modlił. Gdy któryś z nas nieraz późno wracał, zastawał go czekającego z herbatką. W takim czekaniu i rozmowie, nieraz o bardzo późnej porze, tkwiła jego ojcowska pedagogika. Jakże Go za to nie kochać. Wiedzieliśmy, że po takiej nocnej rodaków rozmowie, Ks. Proboszcz od wczesnego rana będzie już w swoim konfesjonale. A zakończy dzień codziennie odprawianą Drogą Krzyżową. Ks. Marcin Węcławski wspomina, że tę praktykę podtrzymywał nawet w Noc Wigilijną Bożego Narodzenia, straszliwie zmęczony i spocony mordęgą przedświątecznej posługi konfesjonału. Czy można było nie kochać takiego Proboszcza?

(publikacja za zgodą Wydawnictwa Kontekst: Ks. kan. Andrzej Radzikowski, Proboszcz i konfrater, ss. 45-47 [w]: Z wszystkich zrobić świętych. W stulecie urodzin ks. Aleksandra Woźnego 1910-1983. Wydawnictwo Kontekst. Poznań 2010)